mipiotr mipiotr
152
BLOG

150 minut tuż pod Niebiem, czyli Zappa Plays Zappa w Stodole

mipiotr mipiotr Kultura Obserwuj notkę 7

Mam pytanie. Czy zdarzyło Ci się czekać na coś rok? Dwa lata? Trzy? Dziesięć? A czternaście?

Mi było dane tyle czekać na zobaczenie muzyki Franka Zappy zagranej na żywo. Czternaście lat od kiedy pierwszy raz usłyszałem utwór Mistrza, po którym to zmienił mi się cały mój muzyczny słownik. Nie słuchałem już piosenek - słuchałem Zappy, nie słuchałem muzyki rozrywkowej - słuchałem Zappy, nie słuchałem rocka - słuchałem Zappy.

Bo jakąże muzykę Frank grał? Gdyby zebrać wszystkie jego kawałki i spróbować znaleźć ich jakiś wspólny mianownik wyjdzie nam jedno. Zappa. Nic innego ich nie łączy. Zappa swobodnie poruszał się po wielu stylistykach, a jednak zawsze potrafił przemycić element swojego geniuszu.

Po czternastu latach dowiedziałem się, że syn Franka, Dweezil, krąży po świecie grając utwory Mistrza. Z wielkim podnieceniem przeczytałem, że odwiedzi również Warszawę, po czym natychmiast zamówiłem bilet. Czułem, że będzie to bardzo ważna chwila w moim życiu.

Z takim przeświadczeniem przybyłem do Warszawy. Udaliśmy się wraz z kolegą do klubu Stodoła, gdzie spotkało mnie pierwsze rozczarowanie. Zakaz wnoszenia aparatów cyfrowych na miejsce koncertu. Zakaz na tyle rygorystyczny, że sprzęt należało zostawić w depozycie uiszczając bezzwrotną kaucję w wysokości 20 PLN. Nie przyszło mi to łatwo, jednak zgodziłem się na to nie chcąc by jakikolwiek stres zepsuł mi radość na którą, przypomnę, czekałem lat czternaście.

Dweezil pojawił się z zespołem na czas. Zaczęli rewelacyjnie od Black Napkins. Solo Dweezila pokazało, że nie ma zamiaru jeno odgrywać utworów Ojca, ale kunsztownie się z nimi zmierzyć. Potem było już nieco gorzej. Montana to niezły kawałek, jednak w wykonaniu wokalisty Bena Thomasa nie zabrzmiało to ani śmiesznie ani porywająco. Następne trzy utwory były dla mnie małym nieporozumieniem. Przypominam, czekałem czternaście lat, by usłyszeć muzykę Zappy na żywo, ale nie chodziło mi o Wind Up Workin' In a Gas Station, Magic Fingers i Carolina Hard-Core Ecstasy. Na albumach Franka utwory te wcale mnie nie drażnią, ale na takim koncercie są po prostu pomyłką. Idąc na koncert Queen chcesz usłyszeć We Will Rock You i The Show Must Go On, a nie Back Chat czy jakąś inną Delilah. Faktem jest, że wolę kawałki instrumentalne Franka, jednak nie wymagam, by tylko one były zagrane. Jeśli chcieli popularne utwory do śpiewania, można było wybrać Bobby'ego Browna, I Have Been In You, czy choćby Sharleenę, co byłoby zresztą ładnym nawiązaniem do koncertu sprzed 25 lat, gdy 14-letni Dweezil gra solo, od którego długo się w głowie kręci.

Potem zapowiedziane przez Zappę Juniora utwory z Roxy & Elsewhere. Po przeciętnym Village of the Sun zespół wspina się na wyżyny grając rewelacyjne Echinda's Arf, Don't You Ever Wash That Thing?. Zappa Senior wielokrotnie mówił, że jego kawałki dostarczają zarówno publiczności jak i muzykom wielką frajdę przy ich wykonywaniu. Było to widać w tym przypadku doskonale. Niezwykle trudne warsztatowo kawałki wyzwoiliły zupełnie nową energię wzbudzając wielokrotne oklaski zebranych w Stodole fanów.

By nie przesadzić w dźwiękowej rozkoszy zespół zagrał Dirty Love. Solo nuta w nutę z wykonania Franka. Fajne, ale niewarte czekania czternastu lat.

Po chwili wracamy jednak na Planetę Muzycznej Orgii. Peaches En Regalia na żywo zawsze brzmi rewelacyjnie. Następnie G-Spot Tornado, które nawet Frankowi nie udało się zagrać tak dobrze w wersji koncertowej - gitara brzmi tu znacznie lepiej niż Synclavier. Jednak był to dopiero początek. Dweezil podchodzi do mikrofonu i zapowiada najbardziej pożądany utwór przez fanów. Ktoś rzuca 'Whippin' Post?' . O nie. I całe szczęście. Żadna wersja Whippin' Post nie dorasta do pięt Inca Roads. Tego po prostu się nie da opisać - prawdopodobnie najlepszy z utworów Zappy zagrany świetnie z gęstymi solówkami zespołu.

No i wracamy na padół łez. Tu prawie dosłownie, bo mamy trzy utwory o nieszczęśliwej miłości (nie tylko do kobety). Lucille Has Messed My Mind Up, Outside Now (ze świetnym solem Dweezila) i Bamboozled By Love (efektownie zderzone ze sobą wersje z Tinseltown Rebellion i You Can't Do That On Stage Anymore Vol. 3). Żaden z tych utworów nie ma większego sensu bez charyzmy Ike'a Willisa. Ben Thomas co prawda nie poległ, ale bardziej przypominały mi te kawałki próby dostania się do programu Idol niż koncert legendy muzyki.

Koniec był jednak fantastyczny. Pound For a Brown z genialnymi solówkami (w tym przede wszystkim wibrafonisty - Billy'ego Hultinga), no i rewelacyjne dyrygowanie zespołem przez Dweezila udowodniło, że mamy na scenie do czynienia z prawdziwymi profesjonalistami swojego rzemiosła. Czuć było, że widownia jest skupiona w pełni na tym, co muzycy wyrabiają na scenie. A działy się rzeczy wielkie. Kto był, ten wie.

Na koniec bardzo miłe Cosmik Debris z długaśnymi solówkami. Fantastyczny utwór na zakończenie wielkich wrażeń.

Wiadomo jednak, że po takim obfitym daniu aż się prosi o deser, czyli bis. Zespół pewnie do tego przywykł, więc odegrał niezłe Zomby Woof (choć wersje Franka były bardziej drapieżne ergo lepsze) i Willie The Pimp.

Ten ostatni nas bezpiecznie doprowadził do lądowania na ziemię. Obudziliśmy się w Warszawie o godzinie 23:00 w klubie Stodoła. Po takiej dalekiej podróży do Wszechświata Zappy, trudno się było przez chwilę ockąć. Gdy Dweezil rozdawał piórka do gitary przypomniałem sobie o depozycie i 20 PLN. Ale któżby się denerwował takim drobiazgiem mając za sobą takie wrażenia?

P.S. Zappa Senior mawiał: "Talking about music is like dancing about architecture", więc może jednak niechaj muzyka broni się sama.

[youtube=http://www.youtube.com/watch?v=nQiSlG_ziVA]

 

mipiotr
O mnie mipiotr

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura